Jazda testowa: HD V-rod 2015
We czwartek w nocy wyjrzałem przez okno.
Pięknie, biało i nieskazitelnie. 20 cm śniegu oznajmiało, że moja piątkowa przejażdżka Harleyem będzie bardzo niezwykłym przeżyciem. Miałem nadzieję, że w salonie do testów dorzucają narty. Na szczęście następnego dnia śnieg stopniał, więc zakładałem, że od teraz sam test powinnien wyglądać jak nogi brazylijskiej tancerki przed karnawałem (gładko i długo).
Dotarłem do Appaloosy, a chłopaki przygotowali już dla mnie motocykl: Harley-Davidson V-rod Muscle. Nie tournig niestety, ale prawdziwy zawijacz asfaltu.
Patrzę na licznik: 13 km.
To mój pierwszy Harley w życiu i jednocześnie jestem pierwszą osobą, która na nim wyjedzie poza salon! Miło!
Usiadłem, odpaliłem. Witaj! Hondo Goldwing?
Wtf? Zsiadłem i sprawdziłem. Tak, siedziałem na Harleyu! Dźwięk jednak nie przypominał agresywnego, gotowego do skoku tygrysa, a małego ułożonego pieska salonowego. Postanowiłem zignorować ten fakt i dać mu szansę. I to był strzał w dziesiątkę! Muszę powiedzieć, że V-rod nie jest grzecznym motocyklem. Odkręcasz manetkę i nagle na Twojej twarzy pojawia się olbrzymi uśmiech, a cały świat zostaje w tyle. Drugą sprawą jest wygląd: ten motocykl po prostu wygląda jak zachód słońca na Tajskiej plaży. Nie brzmi może najpiękniej, ale wyglądem powala na kolana. Doświadczyłem miłego uczucia znanego motocyklistom, którzy cierpią na CBT (Całkowity Brak Tłumika), lub tych na motocyklach wartych sporo więcej niż przeciętna roczna pensja. Każdy przechodzień zatrzymywał się i obracał na widok V-rod sunącego z gracją przez zamieć śnieżną.
Czy bym go kupił? Nie. Dlaczego? Bo to motocykl dobry na krótkie dystanse. Do turystyki trzeba innej pozycji, jakiejkolwiek osłony przed wiatrem, no i sylwetki, której nie psuje się kuframi. Dlatego następny w teście biorę Street Glide Special.
fot. Remik Stachera