Pierwsze tygodnie w Australii
Pierwsze tygodnie w Australii są dość wymagające. Pewnie jak w każdym nowym kraju. Zacznijmy może jednak od początku.
Czy już wspominałam o tym, że nie jesteśmy tą parą, której zawsze wszystko się udaje? Nie? No to już wiecie. Mamy za to niesamowite szczęście do odwiedzania miejsc, które akurat są zamknięte. Można by powiedzieć, że właśnie tak było z naszym pierwszym dniem w Oz.
Przylecieliśmy w Anzac Day.
Wszystkie sklepy zamknięte, autobusy jeżdżą rzadko i niechętnie, a ludzie, których mijamy na ulicy są równie zagubieni jak my. Słowem: pustynia w tym Cairns. Dla nas nie było to najgorsze bo przynajmniej odbiliśmy sobie dość długi lot w dziwnych godzinach. Mogliśmy też zebrać się, bo przed nami:
Pierwszy tydzień.
Jako, że nasz pobyt w Australii miał być dłuższy to mieliśmy kilka niezbędnych rzeczy do załatwienia od razu po przylocie m.in. musieliśmy:
- Kupić karty sim i zarejestrować numery,
- otworzyć konto w banku,
- i złożyć wniosek o nadanie numeru podatkowego.
Wszystko wydaje się być łatwe do zrobienia, i tak też było, do momentu wypełniania podania o tutejszy NIP. Jak się okazało, numer zostanie nadany w ciągu 30 dni od momentu złożenia wniosku i będzie wysłany pocztą na wskazany adres. Problem był w tym, że my nie znaliśmy naszego adresu (tzn. nie wiedzieliśmy gdzie będziemy za miesiąc). Na szczęście można ten papier również wysłać na adres poczty głównej, a w razie gdybyśmy chcieli się dowiedzieć jaki on jest, to możemy zadzwonić na infolinie i tam prawdopodobnie ktoś nam go podyktuje.
Po co to wszystko?
Tylko i wyłącznie po to, żeby pracować legalnie. Z resztą nikt na „czarno” nie chciałby nas zatrudnić. Przy okazji pracując na naszej wizie (462) w północnej części Australii można starać się o przedłużenie wizy na kolejny rok.
Załatwiając kilka niezbędnych rzeczy uciekł nam pierwszy tydzień.
Drugi tydzień!- gdzie jest Becia?!
Australia jest zaaaarąbiście duża, i dostanie się z punktu A do B zajmuje tyle co wejście na Giewont w za dużych sandałach. Dlatego też trzeba mieć coś, co pomoże się przemieszczać: auto, kucyka, kosiarkę- wszystko, byle nie rolki.
Drugi tydzień zaczęliśmy od intensywnych poszukiwań auta, co jak się okazało nie było takie proste. Na samochodach oboje znamy się tak, że podczas zakupu, to wiemy tylko to, że trzeba robić poważną minę i kopać w oponę. Nie mam zielonego pojęcia o tym, co się sprawdza i na co warto zwrócić uwagę itp. Nie ukrywam- Wróbel musiał się tym zająć. I tak po kilku dniach udało nam się kupić Becię (Mitshubishi challenger).
Z doświadczenia, po paru miesiącach możemy powiedzieć, że jeśli kupujecie auto w Oz to omijajcie szerokim łukiem samochody od backpackerów. Najlepiej celować w coś w 4 cylindrach, pseudo terenowe, od Australijczyka. I sprawdzać przed kupnem u mechaników.
Skąd pomysł na takie imię?
Oglądaliście może „Gdzie jest Dori”?
Mega animacja, w której jedną z postaci jest gołąb. Lekko „szalony”, nie do końca kumaty, taki po przejściach. I takie też jest nasze auto. Gdzieś coś cieknie, trochę lakier odpryskuje, czasami dziwnie brzmi, ale działa! (długo nie podziałało- spojler!). Po zakupieniu Beci, ruszyliśmy w teren. W poszukiwaniu pracy oczywiście. Najpierw Port Douglas, na północ, po czym szybko uciekliśmy na południe w kierunku Townsville zwanego również Brownsville. Za równo w jednym jak i drugim mieście nie znaleźliśmy tego czegoś, co sprawiłoby żebyśmy chcieli tutaj zostać. Co innego było w przypadku Airlie Beach. Bardzo przyjemne miasteczko, ładne wybrzeże i idealna temperatura – w dzień 26-30 stopni, a w nocy ok. 18. Niestety z robotą słabo, sezon turystyczny zaczyna się dopiero za miesiąc. Mimo to postanowiliśmy zatrzymać się tutaj na kilka dni i kto wie, może coś nam się uda złapać.
Kilka dni zamieniło się w tydzień,
bo mieliśmy dość duży problem żeby się rozstać z naszymi hostami! Brzmi to dziwacznie, ale to był najprzyjemniejszy tydzień w Australii przespany u kogoś w ogródku. Właściciel, jak się okazało, ma polskie korzenie, ale niestety z polskich słów zna tylko „Dzień dobry” i „kawa”. Postanowiliśmy więc, przedstawić mu Polskę z tej najlepszej strony- przez żołądek do serca- czyli zaserwowaliśmy POLSKIE PIEROGI! Danie okazało się tak orientalne, że było serwowane przez kolejne dwa dni. Wszelkie bariery zostały przełamane do tego stopnia, że Kevin i Amanda pytali po znajomych czy nie szukają kogoś do pracy, dzięki czemu zostalibyśmy w Airlie Beach dłużej, a pierogi serwowane byłyby przynajmniej raz w tygodniu. Niestety pracy nie znaleźliśmy i padła ostateczna decyzja o tym, że spróbujemy zupełnie czegoś innego, czegoś, czego pewnie nigdy więcej nie doświadczymy- pracy na Outback-u. Tak się skończyły nasze pierwsze tygodnie w Australii.
Złote rady od Australijczyków:
- Węże na drzewach są ok, ale od węży na ziemi uciekaj robiąc dużo hałasu.
- Nie kąp się w rzece (szczególnie blisko ujścia), bo może cie zjeść krokodyl.
- W morzu może lepiej też nie, bo tam też są krokodyle i meduzy.
- Jak zobaczysz piękną, zieloną żabkę, która wygląda jak z bajki Disney’a, to broń Boże nie dotykaj!
- Lepiej nie jeździć po nocy autem, bo możesz coś potrącić zwykle kangura.