Boracay – Filipiny po raz pierwszy
Nasza wyprawa na Boracay zaczęła się jak większość naszych wyjazdów: przez kompletny przypadek. Musieliśmy opuścić Indonezję, bo kończyła się nam nasza 30 dniowa wiza. Otworzyliśmy wielkie koło losujące kierunki lotów (skyscanner, kategoria „najtańsze loty z Bali”) i wypadły nam Filipiny.
Poczytaliśmy i zdecydowaliśmy się zobaczyć najpierw Boracay.
Po 22. godzinnej podróży, zahaczając o Singapur, wylądowaliśmy na Filipinach, w dziurze zwanej Kalibo! Cieszyliśmy się jak Pan żul otwierający nowe, i to z tej wyższej półki, piwerko.
Sam widok lotniska już nas rozbawił! Pamiętacie może, jak wyglądało Wrocławskie lotnisko tak z 15 lat temu (pewnie nie, więc mała podpowiedź: hangar)? Wielkością to w Kalibo, jest bardzo podobne tylko cała procedura przechodzenia przez bramki była trochę bardziej skomplikowana niż na jakimkolwiek lotnisku w Europie. Zaczęło się od wypełniania wniosków wizowych. Pierwsze 40 osób, które zmieściły się w głównym holu lotniska wypełniało w pośpiechu karteczki, przekazując długopis dalej, żeby Ci co jeszcze czekają na płycie lotniska mogli już wypełnić wnioski. Później szybki bieg do kolejki, i ustawianie się przed żółtą linią, zgodnie z zaleceniem celników (dam tu znak zapytania, bo ciężko określić czy to byli faktycznie urzędnicy, czy może jednak kierowcy ciężarówek w przerwie od pracy).
I baaaachhh wleciała pieczątka!
Jeszcze tylko prześwietlenie bagażu niedziałającą maszyną i jesteśmy wolni.
Pewnym krokiem wychodzimy z lotniska do NAJBLIŻSZEGO i jak się później okazało jedynego, bankomatu w tej okolicy i próbujemy wyciągnąć kasę. I mamy problem! Bankomat dosłownie z obrzydzeniem zwraca nam karty informując, żebyśmy udali się do swojego banku. Ciekawe. Po jeszcze kilku próbach udaje się Wroblowi wyciągnąć kilka groszy i pełni nadziei ruszamy złapać transport do portu z którego wreszcie popłyniemy na Boracay. I tu nasze zdziwienie. W momencie kiedy tak dzielnie walczyliśmy z bankomatem, wszystkie busy, trycykle i autokary zdążyły odjechać. Pytamy przypadkowych kierowców, czy zabiorą nas do portu. Ci jednak odmawiają, bo nie chce im się jechać tylko z dwójką pasażerów i wolą poczekać na kolejny samolot. Wtedy zabrać pełny bus. Boleśnie logiczne. No, chyba, że zapłacimy za wynajem całego busa to wtedy nas mogą wziąć. Zapytaliśmy kiedy będzie kolejny samolot, a w pełni wyluzowany gościu odpowiada:
I’m not sure… maybe 2 or 3 hours.
No to czekamy. Samolot odwołany. Nie wiadomo czy jakiś dziś jeszcze będzie. Na lotnisku brak informacji ani jakichkolwiek tablicy, żeby chociaż spróbować się czegoś dowiedzieć. Z przerażeniem patrzymy jak część kierowców zaczyna powoli się zbierać do domu. Słońce zachodzi, a przed nami maluje się wizja nocy na parkingu lub wynajmu całego busa. Nagle zjawiają się dwie dziewczyny, które też chcą dojechać do portu. Dobijamy targu z kierowcą na „jedynie” podwójną stawkę i ruszamy w kierunku Boracay!
W porcie zostaliśmy zbombardowani ilością karteczek. Ta różowa to od opłat portowych, niebieska to za bagaż, a żółta to podatek, no i jest jeszcze zielona za to że jesteśmy turystami, no i oczywiście biała. Biała to bilet na prom. Biała karteczka ma też kod do zeskanowania przy wejściu na nadbrzeże. Niestety czytnik nie działa. Jest jednak specjalna pani od obracania bramką.
Nie pojęłam tego systemu.
Ważne, że jesteśmy coraz bliżej celu. Wsiadamy do czegoś, co jest pół katamaranem i pół tramwajem wodnym i po 15 minutach, jesteśmy. Jeszcze tylko małe pertraktacje z kierowcą Tuk-tuka, w których pomagają nam dziewczyny z busa i kierujemy się bezpośrednio do hotelu. Późny wieczór już, więc meldunek, szama i spać!
Od rana zaczynamy zwiedzanie wyspy.
Od razu można zauważyć podział na wschodnią i zachodnią część. Wschodnia (w tej mieszkaliśmy) wietrzniejsza część, kitesurferska. Roi się tu od szkółek kite-owych i instruktorów, którzy totalnie wymiatają na wodzie, natomiast plaże są puste, pewnie przez to, że dość brudne i wąskie. Zachodnia, która przed wejściem na plaże przypominała Krupówki. Mnóstwo stoisk z pamiątkami, koszulkami, dziwnie przebrany gościu, z którym można zrobić sobie zdjęcie i pełno knajp.
Nie do końca mój klimat.
Plusem tej części wyspy zdecydowanie była plaża! Nie wiem czy kiedykolwiek, byłam na plaży z tak miękkim, puszystym?, białym piaskiem! No i kolor wody, jak z photoshopa – stojąc na brzegu widzisz rafę! Coś pięknego. Do tego jeszcze biało-niebieskie katamarany stwarzały klimat jak z pocztówki.
Zdecydowanie warto pojechać, na północną część wyspy, na Puka Beach, gdzie jest (jeszcze) trochę mniej hoteli, więcej lokalsów, no i całkiem przyjemny widok na Caraboa- wyspę, na która nie mam pojęcia jak się dostać. Przez 3 dni zwiedzamy wyspę, nurkujemy, robimy zdjęcia i przedzieramy się przez tłumy turystów.
Czy jakbym mogła, to pojechałabym jeszcze raz na Boracay?
Raczej nie. Co nie znaczy, że jej nie polecam, bo wyspa jest piękna, natomiast są tam mocno wygórowane ceny oraz ilość turystów na m2. Po za tym jest tak wiele mniejszych i większych wysp dookoła, które chciałabym odwiedzić. Niestety Boracay nie skradła mi serca. Natomiast Tablas, Tablas, już tak.
Praktycznie:
- z Kalibo do portu jedzie się ok 2h + 20 min promem prosto na Boracay.
- Koszt dojazdu z lotniska w Kalibo do portu i prom to między 200 a 600 peso. Dość duży rozrzut, my zapłaciliśmy 250/os. W tym cena biletu za prom (30 peso) +100 peso/ osopłaty portowej + 150 peso/2 os za trycykl z portu na Boracay do hotelu. Podsumowując: 850 peso/2os.
- Wizy na Filipiny są w formie pieczątki na wjeździe ważne 30 dni (Visa on arrival).