Wyprawa dookoła Europy EXT 2011 Odc 17: Sintra i wizyta na końcu świata
Nie tylko Lizbońską katedrę udało nam się zwiedzić w wersji „oszczędnościowej”.
Zachęceni sukcesem poprzedniej akcji jeszcze kilkakrotnie zwiększaliśmy zniżkę na bilet studencki do 100%. Zaraz po opuszczeniu Lizbony wybraliśmy się do Sintry. Jest to niewielkie miasto, położone na malowniczych wzgórzach, pełne wartych zobaczenia zabytków. Stanowiła kiedyś ucieczkę bogatych lizbońskich kupców przed zgiełkiem miasta. Wiele lat wcześniej powstał tam ufortyfikowany zamek Maurów, następnie zauroczeni krajobrazem portugalscy królowie obrali Sintrę na swoją letnią rezydencję.
Wszystko, jakby powiedziała Kasia – piękniste!
W 1995 r. Sintra została przecież wpisana na listę światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.
Nam z całego zestawu najbardziej spodobała się Quinta da Regaleira.
Omijając obowiązkową opłatę za bilet bezpardonowo wcisnęliśmy się tylnym wyjściem do tej zabytkowej rezydencji z 1910 roku. Zbudował ją António Augusto de Carvalho Monteiro, prawnik, który zbił zawrotną fortunę w Brazylii, mason i miłośnik neomanuelińskiego stylu (też niewiele nam to mówi). Trzeba podkreślić, że miał gość fantazję. Wszystkie elementy, jakie wprowadził w swoim otoczeniu, od ozdobnych rzeźb po kort tenisowy, miały symboliczne znaczenie.
Wielki dom i otaczający go potężny ogród były jak spełnienie naszych dziecięcych marzeń.
Radośnie biegaliśmy po kolejnych poziomach parku, szukając tajemniczych przejść, studni, ukrytych drzwi, wspinając się na wieżyczki i przebiegając pod sztucznymi wodospadami.
Następnie wsiedliśmy w busika i ruszyliśmy na zachód. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy (jakieś 45 minut) aż… skończyła nam się Europa. Dotarliśmy na najdalej wysunięty na zachód lądowy punkt kontynentu – Cabo de Rocca. Meldujemy, że nie było widać żadnego wielkiego żółwia, tytanów, ani nawet nie kończyło się nagłym spadkiem morze.
Za to wieje i zimno.
Po wizycie na krańcu świata, gdzie wydawało nam się, że nie może już dąć mocniej, udaliśmy się na plażę w Guincho. Powitał nas tam Pedro, bardzo sympatyczny, były szef Kasi i instruktor kajta. Piękna plaża między skałami była w całości okupowana przez windsurferów i wielbicieli latawcowania. Podobno to doskonałe miejsce na tego typu sporty, gwarantujące odpowiednie warunki. Tego dnia wiało tak, że uniesione zimnymi podmuchami drobinki piasku kłuły skórę niczym igiełki szalonego specjalisty od akupunktury… albo kolejka z pepeszy. Potem, mimo wielu warstw ubrań, odnajdywaliśmy sążne zapasy piachu w takich miejscach, że wstyd o tym pisać na blogu.
Pedro pożyczył nam treningowy, mały latawiec. Pierwsza lekcja „kitesurfingu na sucho” Pitera minęła bardzo radośnie. Biegał z wywieszonym językiem i ciesząc się jak dzieciak. Trochę nim targało, ale dał radę. Potem przyszła kolej Moni. „Z pewną taką dozą nieśmiałości” nasza zawodniczka podeszła do tematu, pobieżnie oceniając warunki pogodowe i odnosząc je do swojej, w gruncie rzeczy, mało imponującej masy. Wszystko było jednak super, a Monia cieszyła się jak gruby dzieciak tortem… dopóki Kasia podtrzymywała drążek.
Chwila nieuwagi, osobista technika, mocny podmuch i Monks omal nie załatwiła sobie darmowego lotu do Ameryki. Mimo tego, że przez chwilę „miotało nią jak szatan”, wyszła z opresji cało, a nawet więcej niż cało, bo wyniosła z plaży w różnych kieszeniach i szczelinach jeszcze z 5 kg piachu.
Dzień skończył się bardzo miło, gdyż zatrzymaliśmy się na noc w zaiste pięknych okolicznościach przyrody.
Natural Park Arabiata
zaoferował nam malowniczą plażę, którą zupełnie niechcący odnaleźli Krzyś i Kasia podczas nocnych zwiadów. W zasadzie to omal nie spadli ze skały w tę malowniczą przepaść. Warty odnotowania jest też fakt, że na wyraźne życzenie (skamlenie) Pitera, na kolacje zjedliśmy polskiego schabowego. Z ziemniakami i buraczkami od Monikowej Babci Eli.
Bezcenne.
Po przyjemnym plażowaniu ruszyliśmy dalej, spotkawszy po drodze w jednej z nadmorskich miejscowości Polkę Marysię – studentkę medycyny. Pozdrawiamy! Oglądając krajobrazy przemieszczaliśmy się na południe aż trafiliśmy do raju. Nazywa się on Zambujeira do Mar. Monia utrzymuje, że to najpiękniejsza plaża na świecie. Otoczona wysokimi skałami, nie oblegana przez ludzi. Doskonała do pływania i wyposażona w dwa naturalne prysznice (wodospady) ze słodką wodą. Cała czwórka szalała na bodyboardzie, prowadziła mecze w paletki, a także odbyły się brawurowe zapasy w błocie Kasi i Krzyśka.
Ponieważ dwójka ta rozwiązuje problemy drogą siłową.
Koniec naszego pobytu w Portugalii przebiegł niesamowicie przyjemnie. Zobaczyliśmy jeszcze południowo Portugaliskie skałki, między którymi kolor wody…eh to trudno opisać. Woda w stanie idealnie lazurowym robi olbrzymie wrażenie. A w ostatnią noc odwiedziliśmy Lagos, gdzie na nocnej eskapadzie barowo-klubowej Cebula z Wróblem spotkali chyba z miliart, albo nawet z szeznastu znajomych Kasi. W efekcie oboje wrócili do busa nad ranem przewracając się prosto na matę (nie z upojenia alkoholowego! Ze zmęczenia!).
Tak właśnie pożegnaliśmy Portugalię. Wiemy jedno! Jeszcze tu wrócimy!