Rumunia,  Węgry

MXT 2012 Odc 03: O opuszczaniu domu i pierwszy dzień w drodze

Pierwszy dzień w drodze był istną huśtawką nastrojów. Cieszyliśmy się, bo po prawie roku przygotowań wreszcie wyjeżdżamy. Było nam smutno bo wyjeżdżaliśmy i zostawialiśmy za sobą rodzinę i przyjaciół.

P1010288

Eskortowani przez moich rodziców i dziewczynę oraz tatę Maksa dotarliśmy do granicy Polski. Zjedliśmy ostatniego schabowego i wyruszyliśmy. I pomimo, że byliśmy twardzi i do końca zachowywaliśmy kamienne miny, jak tylko opuściliśmy naszych bliskich wszystkie hamulce puściły. Już na Słowacji zatrzymujemy się na światłach, patrzę na Maksa, a on ryczy. Reakcja łańcuchowa, i już po chwili obaj musimy zjechać na pobocze, żeby doprowadzić się do ładu.

Usiedliśmy pod Słowackim lasem.

– No to zaczynamy- powiedziałem- Gotowy?
– Nie, ale to chyba nie ma znaczenia, bo nigdy bardziej gotowi nie będziemy- odpowiedział.

I wtedy wszystkie emocje trochę opadły. Dotarło do nas, że mamy przed sobą długie kilometry tras, piękne miejsca do zobaczenia, i niesamowitych ludzi do poznania. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale zorientowałem się, że Maks śpi. Prawie nie zmrużyliśmy oka od 40 godzin i doszedłem do wniosku, że może faktycznie lepiej, żebyśmy teraz przespali się chwilę na parkingu, niż jechali dalej w takim stanie.

***

Tego samego dnia wieczorem dojechaliśmy do Budapesztu, który był naszym pierwszym miejscem odpoczynku na trasie. Był także pierwszym miejscem, w którym mieliśmy hosta, czyli osobę, która nas przenocowała. Bertold przywitał nas olbrzymim uśmiechem i słowami:
– Sześc- po Polsku, i kontynuował po angielsku- Prysznic? Jedzenie?

P1010310

Tak, poproszę wszystko.
– I jak chcecie to mam dla Was piwo w lodówce- opowiadajcie! Jakie plany, gdzie dalej?

Boże, kocham tego człowieka!

Pierwszy na trasie i od razu czeka na nas z jedzeniem i piwem. Życie jest piękne.Spędzamy więc wieczór z Bertoldem na rozmowach, popijając piwo i śmiejąc się. Ciężkie humory z rana wyparowały i już nie możemy się doczekać następnych dni.

Rano długo zajmuje nam spakowanie się i wrzucenie bagaży na motocykle. Mieliśmy ten problem przez pierwsze parę dni w moim przypadku, i parę miesięcy w przypadku Maksa. Nie chodzi o to, że zmieniała się ilość rzeczy na motocyklach. Po prostu mój towarzysz podróży codziennie miał inny, lepszy pomysł jak optymalniej i szybciej zapakować motocykl. Każdy system miał swoje wady i każdy wymagał dopracowania i przetestowania, ale za tym pierwszym razem  pakowanie zajęło nam naprawdę dużo czasu.

Zbieramy się koło południa.

Jeszcze szybkie wideo pod Węgierskim parlamentem, skąd przeganiają nas strażnicy, sądząc pewnie, że jesteśmy tajnym szpiegami RP. Jasne. Dla niepoznaki tylko mamy te wszystkie naklejki i naszywki, żeby się z tłumu nie wyróżniać.

Wieczorem docieramy do Aradu w Rumunii, miasta przy samej granicy, gdzie postanawiamy, że to już dość na dziś. Zatrzymujemy się pod motelem. Maks zsiada z motocykla i idzie do środka, żeby zapytać o ceny, ja zostaję, żeby upewnić się, że w międzyczasie nikt nie odkręci nam kół od motocykli. Po chwili wraca uśmiechnięty od ucha do ucha.
– Zostajemy- oznajmia.

Spoko, tyle mi starczy, zsiadam i zaczynam „rozbierać” motocykl.
– Tanio?- pytam jeszcze, bo coś za wesoły jest.
– Średnio, ale za to recepcjonistka taka fajna…- odpowiada- chyba nam się ta Rumunia spodoba.

No tak.

Zanim jeszcze się kładziemy czeka nas pierwszy serwis przy motocyklach. Kierunkowskaz lewy tylni u mnie przestał działać, natomiast u Maksa prawy przedni. Co za cholerstwo! Kierunkowskazy to chyba w XT-kach jedyna rzecz, która psuła się cały czas, i której nie dało się naprawić. Nie wiem czemu. Mieliśmy teorię, że to zależy od wilgoci, ale wtedy zaczęły się psuć na pustyni. Była teoria, że to kwestia kabli, wymieniliśmy je i po 3 dniach… no tak, zepsuły się znowu. Ostateczna teoria mówiła, że Jah tak chce, chociaż nie byliśmy do końca w stanie wytłumaczyć czemu Jah miałby się zajmować kierunkowskazami w naszych motocyklach. Grunt, że im dalej na wschód tym mniej ktokolwiek się kierunkowskazami przejmuje, a w Indiach to nawet byli lekko oburzeni, że je w ogóle mamy.

Pogrzebaliśmy, więc przy kierunkowskazach i przekonani, że teraz już będą na pewno działać grzecznie poszliśmy spać.

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt.

Czyli o 11. Nie byliśmy z tego rodzaju podróżników co wstają oglądać wschód. No chyba, że 3 minuty wcześniej padliśmy na łóżko i zauważyliśmy, że promienie słoneczne przebijają się przez powieszone w oknach pranie. Wstajemy, pakujemy się i w drogę.

Tego dnia jechaliśmy bardzo długo. Bardzo, bardzo długo. A potem jeszcze trochę. Zatrzymywaliśmy się co 100 km i padało moje pytanie:
– Dalej?
– Dalej.

No to jedziemy.

O 5 docieramy do Bukaresztu. Dostaję SMSa od taty: „Kładłem się i jechaliście, wstaję i dalej jedziecie”. Prawda, ale co zrobić jak droga równa, ludzi poza tymi setkami Rumunów w TIRach brak, a horyzont wzywa? No więc docieramy do Bukaresztu i szukamy noclegu. Chcieliśmy się przekimać na jakiejś ławce w centrum, ale większość, albo zajęta, albo do kimania się nie nadaje, więc szukamy hostelu. W hostelu budzimy recepcjonistę, który nadal jest w lekkim szoku.
– Panowie biorą udział w jakimś wyścigu?
– Nie, po prostu nie chciało nam się zatrzymywać- mówi Maks.
– Aha- najwyraźniej słyszał już gorsze tłumaczenia.

P1010372

Lądujemy w pokoju gdzie większość lokatorów już -albo jeszcze- śpi. Za nami wtacza się człowiek, który najwyraźniej właśnie zakończył imprezę.

– Dobry wieczór- mówi- a raczej dzień dobry- poprawia się najwyraźniej przemyślawszy sprawę. Po czym pada na łóżko w ubraniu tak jak stał. Ze zmęczenia postanawiamy pójść w jego ślady i zaraz zasypiamy.

Następnego dnia przychodzi czas na zwiedzanie Bukaresztu.

Wchodzimy z hostelu i zauważamy, że na płocie widnieje wielki napis „ABC- hotel dla zwierząt”. No dobra może i poszliśmy spać w ubraniu, ale, żeby od razu zwierzęta? Szybko jednak okazuje się, że napis odnosi się do tego co jest na zapleczu. Olbrzymie ilości zwierzaków! Maks wniebowzięty, ja trochę mniej, bo zwierzaki wydają nieludzki jazgot (chociaż jakby się nad tym zastanowić to jaki miały by wydawać?). Z poprawionymi humorami ruszamy na podbój stolicy Rumunii. Miasto piękne, zupełnie odmienne od naszego wyobrażenia o Rumunii jako całości, szybko wciąga nas w swoje uliczki. Po paru godzinach chodzenia obaj nagle zaczynamy węszyć.

Znajomy zapach.

– Shisha!- oznajmia Maks i kierujemy swe kroki w stronę z której sądzimy, że zapach dolatuje. Nie wiem jak nam się to udało, ale faktycznie „wyniuchujemy” knajpkę, gdzie podają shishę. Poznajemy właściciela i po krótkiej rozmowie okazuje się, że jego brat ma podobny biznes w Istambule. Maks zapisuje adres na małej karteczce, którą oczywiście gubimy po 30 setnych sekundy od wyjścia z pubu.

Wracamy do hostelu, gdzie właśnie do życia powraca nasz nocny sąsiad.

– Zack- przedstawia się- idziecie dziś na miasto? Nie można powiedzieć, żeby Zack nie był bezpośredni. Szybko przedstawia nas również nowemu współlokatorowi- Japończykowi. Zack (który, tak naprawdę ma na imię Aleksandrro) jest pół marokańczykiem pół grekiem, i przyjechał do Bukaresztu studiować.Jest mu całkowicie obojętne co. Mówi płynnie w 5 językach, uczy się właśnie 6 i zatrzymał się w hostelu, póki uczelnia nie udostępni mu akademika. Na moje pytanie dlaczego akurat tutaj, odpowiada z rozbrajająca szczerością:
– Kobiety!

Oczywiście.

P1010318

Zbliża się wieczór, więc wyciągamy jeszcze przywiezioną z Polski wódkę i częstujemy naszych nowo poznanych przyjaciół polewając na dno plastikowych kubków. Wznosimy toast za spotkanie i chlup. Wypijamy. Zack patrzy na nas z niedowierzaniem.
– Wszystko na raz?- pyta- fuck, zapomniałem, że jesteście z Polski.

Przy drugiej kolejce Japończyk idzie spać.

Postanawiamy go nie budzić i wychodzimy z Zackiem na miasto. Okazuje się, że Bukareszt nocą jest jeszcze piękniejszy niż za dnia. Spędzamy noc na wielogodzinnej rozmowie z Zackiem. Fascynuje mnie jego historia, i zdaje sobie nagle sprawę, że na świecie musi być wielu takich ludzi. Tym bardziej ciągnie mnie dalej. Żeby ich poznać.

NASTĘPNY ODCINEK

Jeden komentarz

Leave a Reply