MXT 2012 Odc 13: O weselu irańskim, władzy kobiet i wstawaniu w nocy
Następnego dnia wstajemy rano. Bardzo, bardzo rano. Dla nas to prawie środek nocy. Do salonu, w którym śpimy wpada najpierw babcia naszego gospodarza powiewając czadorem, a potem on sam.
– Prysznic, coś zjemy i idziemy na bazar dywanów- zarządza Ali.
– Uaaaeeeoo- odpowiadam inteligentnie.
Tylko na tyle mnie stać o tej godzinie.
Wstaję i postanawiam iść bezpośrednio pod prysznic. Po pierwsze dlatego, żeby się obudzić, po drugie dlatego, że skutecznie obudzony przez babcię Maks siedzi na dywanie i zdaje się nie ogarniać co się stało. Trzeba mu dać trochę czasu, żeby doszedł do siebie. Wygląda na człowieka, który dopiero za pół godziny przypomni sobie jak ma na imię. Sytuacji nie polepsza babcia, która cały czas do Maksa mówi, oczywiście w farsi. Ten kiwa głową, chociaż ciężko powiedzieć czy żeby wyrazić aprobatę dla jej słów, czy żeby sobie przypomnieć w jakim kraju się znalazł.
– Babcia mówi, że już długo śpicie, a z długiego spania nie ma nigdy pożytku- tłumaczy uśmiechnięty Ali.
– Można na przykład przez przypadek się wyspać- mruczę pod nosem, ale zgarniam rzeczy i proszę Aliego, żeby pokazał mi gdzie jest łazienka.
Prysznic jest lodowaty.
Może to następna złota reguła babci? Lodowate prysznice sprawiają, że młodzi mężczyźni są bardziej pożyteczni? Nienawidzę kąpać się w zimnej wodzie. Wychodzę z pod prysznica.
– Rześko- rzucam do Aliego. Ten klepie się w czoło.
– Zapomniałem ci włączyć ogrzewania wody! Trzeba było krzyczeć!
Nie ważne. Nie chce mi się spać już ani trochę, więc można odtrąbić sukces. Wchodzę do kuchni gdzie nadal zaspany Maks siedzi za stołem. Babcia krząta się i coś przygotowuje co pewien czas rzucając parę słów w stronę Maksa.
– Gadacie sobie? – pytam.
– No. Ja głównie się zgadzam- odpowiada- prysznic wolny?
– Tak
Zmiana, teraz moja kolej na kiwanie głową. Maks wraca po pewnym czasie w krótkich spodniach. Słychać syk wciąganego powietrza z tej części kuchni w której stacjonuje babcia.
– Nie, nie, nie- mówi Ali- musisz się ubrać.
– Jestem ubrany
– W ubrania w których możesz wyjść do ludzi – gospodarz patrzy wymownie w kierunku krótkich dżinsów. Kapitulacja. Maks ubiera długie spodnie mrucząc pod nosem co sądzi o sensowności tego rozwiązania gdy na dworze jest zyliard stopni.
***
Po śniadaniu wsiadamy wszyscy do samochodu Aliego i jedziemy w kierunku miasta. Nagle na którymś skrzyżowaniu nasz gospodarz podjeżdża do grupki ludzi stojących na rogu i otwiera okno. Po krótkiej rozmowie jeden z wąsatych panów otwiera sobie drzwi do samochodu i z zakłopotanym uśmiechem przepycha mnie na dalsze siedzenie. Nasz gospodarz całkowicie ignoruje sytuację.
– Eee… Ali?
– No?
– Jakiś gość ci siedzi w samochodzie.
Okazuje się, że to ogólnoirański zwyczaj.
Komunikacja miejska niby istnieje, ale już jakikolwiek jej rozkład nie bardzo (trochę jak z PKP u nas zimą, możesz się terminem przyjazdu sugerować, ale nie powinieneś mu wierzyć). Taksówki są za drogie dla większości Irańczyków, a na chodzenie piechotą zwykle za gorąco. Wykombinowali sobie więc następujący system:
Jeżeli chcesz gdziekolwiek jechać, stajesz na rogu dwóch, najlepiej głównych ulic i się nie poruszasz. Jeżeli ktoś jedzie i chce cię zabrać, zatrzymuje się i krzyczy przez okno gdzie jedzie. Wszyscy chętni wsiadają, a na końcu płacą „na benzynę” kierowcy. Minimalnie za 1-2 litry. W ten sposób, wytłumaczył nam Ali, w zasadzie dojedziemy do bazaru za darmo, a jak się poszczęści to i za tyle samo wrócimy.
Muszę przyznać, że uwielbiam bazary.
Nie takie Polskie jak stadion X-lecia, czy Świebodzki we Wrocławiu (chociaż trzeba przyznać, że musi być atrakcja dla obcokrajowców), ale te które mieliśmy okazję zwiedzić na naszym tripie. Irańskie bazary na których można kupić wszystko i nic, Tajskie night markety na których można było dostać najtańszego na świecie i jeszcze ciepłego Iphona z Androidem, czy Boliwijski targ czarownic z zasuszonymi płodami lam. Jasne, na większości bazarów można dostać same dobrocie z Chin, ale czasem trafiają się ciekawe rzeczy. No i każdy bazar ma swój wyjątkowy klimat, który można poczuć wędrując alejkami z wyłożonym towarem i rozmawiając z handlarzami.
Nie inaczej było w Tabrizie.
Bardzo szybko okazało się, że Ali zna co drugiego sprzedawcę, więc chodziliśmy od stoiska do stoiska, piliśmy hektolitry herbaty i podziwialiśmy dywany. Przyznam szczerze, że nie dziwie się, że niektóre z nich w domyśle mają wisieć na ścianie. Są tak misternie zrobione i delikatne, że sam nie odważyłbym się po nich chodzić. Ali opowiadał, że po dywany z tego bazaru ludzie przylatują z drugiej strony świata, i że okazy sprzedawane tu w najlepszych sklepach mogą kosztować nawet 300 tyś dolarów i zazwyczaj są robione przez lata.
Wychodzimy z bazaru i idziemy na spacer po mieście. Staramy się nie wyglądać jak stereotypowa japońska wycieczka, ale wszystko nas dziwi i zaskakuje, więc starać musimy się bardzo. Obaj trochę się różnimy od tłumu przy czym Maks zdecydowanie bardziej. Jego blond dready wzbudzają żywe zainteresowanie. Trudno, musimy się przyzwyczajać, bo w Pakistanie czy Indiach nie będzie inaczej.
Przechodzimy koło mięsnego. Na wystawce dość szokujący zestaw: mózg oraz owcza oskórowana głowa. Robię zdjęcia i nawet nie zauważam jak przysuwa się do mnie Ali.
– Robi się z tego śniadanie- oznajmia- bardzo dobre, ale podają to tylko bardzo, bardzo rano.
Istnieje jeszcze bardziej rano niż my to dziś doświadczyliśmy?
Co to za kraj? Wynajdują godziny dnia, które jeszcze parę tygodni temu były zarezerwowane dla naprawdę dobrych imprez. Przechodzimy dalej i na stoisku warzywnym zauważam coś znajomego. Ogórki kiszone! Robię zdjęcie.
– Eee… no to są takie ogórki, które są trochę zepsute- tłumaczy Ali- ale nie są złe! Bardzo smaczne, takie kwaśne. Jak miałem gości kiedyś to się śmiali, że w Iranie jemy zepsute rzeczy…
Widzę, że jest zakłopotany, więc postanawiam go poratować.
– U nas też są popularne- uśmiecham się
– Naprawdę?
– No najlepiej smakują do wódki- mówi Maks.
No cóż tego akurat w Iranie nie można dostać. Przynajmniej oficjalnie.
Postanawiamy iść coś zjeść.
Ali prowadzi nas do małej miejscowej knajpy. Pełny talerzy ryżu z mięsem na wierzchu i grillowanymi pomidorami kosztuje niecałe 2 dolary na osobę. Prosto, pięknie i smacznie. Po jedzeniu spotykamy się ze znajomymi Aliego i idziemy na shishę. Schodzimy po schodach pod ziemię.
Knajpa dość specyficzna. Większość miejsc siedzących jest na dywanach, chociaż przy ścianach gdzie dywany się nie zmieściły stoją stoliki. Jest aż siwo od shishowego dymu i siedzi całkiem sporo Irańczyków. Sami mężczyźni. Chłopaki tłumaczą nam, że kobiety nie mogą wchodzić do lokali, które są położone pod ziemią. Zabrania tego jakieś prawo. Nie wiedzą jakie. Pomiędzy stolikami i dywanami rozłożonymi na ziemi krążą pracownicy roznosząc herbatę w charakterystycznych szklankach. Zasada jest taka: kupujesz shishę, dostajesz tyle herbaty i węgli ile tylko do niej chcesz. Siadamy i zaczynam wypytywać naszych Irańskich kolegów o wszystko co mi przyjdzie do głowy. Bardzo szybko orientuję się, że obracają temat i wypytują nas o informację na temat naszego kraju i sytuacji na świecie.
Iran to bardzo zamknięty kraj.
Cenzura powoduje, że Irańczycy nie mają dostępu do wielu filmów i książek. Informacje w gazetach są bardzoskąpe. A internet jest pod jurysdykcją władz. Próba wejścia na strony zachodnich mediów, kończy się zwykle wielkim zdjęciem głowy wodza i szefa wszystkich szefów. Podpis pod zdjęciem oznajmia, że pewnie się pomyliłeś wpisując adres, ale za to masz tutaj strony które są o niebo lepsze od tego co chciałeś zobaczyć. Oczywiście tak jak w każdym przypadku Irańczycy znaleźli sposób na obejście tej blokady, niemniej oficjalne wchodzenie na facebooka np. w kawiarence internetowej (tak! Mają tego całkiem sporo) wiąże się z nieprzyjemnymi konsekwencjami.
Dlatego też zostaliśmy przy shishy przyparci do muru i wypytani o wszystko co przyszło chłopakom do głowy. Zaczęli od polityki, a skończyli na pytaniu szeptem czy to prawda, że w nieocenzurowanym internecie można znaleźć filmy dla dorosłych.
Po dwóch godzinach byliśmy trochę zmęczeni od ciągłego gadania i zaczęliśmy się zbierać.
– Wiecie co? Bardzo dobrze mi się z Wami gada i wyglądacie na fajnych gości. Może macie ochotę pojechać jutro na Irańskie wesele?- pyta nas Ali.
Oczywiście! Nie możemy odmówić!
***
Następnego dnia rano do salonu wpada babcia Aliego i zaczyna nas budzić. Mam wrażenie, że wpadliśmy w jakąś pętle czasoprzestrzenną. Dzień świstaka czy coś takiego. Patrzę na zegarek. Uhu!
Dziś to poszaleliśmy- dała nam pospać 20 minut dłużej.
Po śniadaniu wsiadamy do samochodu z rodzicami Aliego i jedziemy do wioski w której ma odbyć się wesele. Po drodze załatwiamy jeszcze worek pieniędzy w bardzo niskich nominałach i parę drobnych zakupów. Cały czas rozmawiamy z Alim. Okazuje się, że pomimo, że ma 19 lat, jest już na trzecim roku studiów. Liczy, że będzie mógł zdobyć jakiś grant i wyjechać „gdzieś na zachód”. Wyobraża sobie, że Europa zachodnia to kraina miodem i mlekiem płynąca i nie da się tam nie odnieść sukcesu.
Nie wyprowadzamy go z błędu.
Fascynuje mnie kultura jazdy w Iranie. Z resztą od Iranu na wschód było coraz ciekawiej. Stojąc obok można odnieść wrażenie, że chaos, brak świateł, nie używanie kierunkowskazów, traktowanie ograniczeń prędkości jako sugestii będzie prowadziło do dużego niebezpieczeństwa na drodze. Jednak Irańczycy w przeciwieństwie do Polaków są na drodze bardzo dla siebie mili. Zawsze ustępują innym, robią sobie miejsce nawet gdy ktoś wyprzedza „na czwartego”. Dlatego pomimo, że z boku ten chaos przeraża to jednak jest w nim metoda. Zdolność do brawurowej jazdy razem z domieszką uprzejmości Irańczycy wysysają chyba z mlekiem matki.
Jednak przy tej pierwszej przejażdżce na wesele jeszcze tego nie wiedziałem. Dlatego z coraz większymi oczami patrzyłem na drogę i zaciskałem dłoń na uchwycie pod sufitem. Gdy w pewnym momencie wjechaliśmy pomiędzy dwie ciężarówki dosłownie na milimetry obróciłem się w stronę Maksa:
– Widziałeś?- szepnąłem.
Spał. Nie wierzę! Ja tu padam ze strachu, a ten się zdrzemnął.
Docieramy na miejsce.
Ali tłumaczy nam jak wygląda irańskie wesele w tej części Iranu (ponoć wszędzie inaczej). Po pierwsze trwa 5 dni z czego pierwsze 4 są robione w domu pana młodego, a ostatni w domu panny młodej. Po drugie te pierwsze cztery dni są też robione oddzielnie. Osobne imprezy mają mężczyźni i osobne kobiety. Mężczyźni nie mogą zobaczyć kobiet i ten podział jest bardzo mocno przestrzegany. Wchodzimy na sale i wita nas ojciec pana młodego. Zaraz zostaje podane jedzenie na „obrusie” z foli rozłożonym na dywanie. Wspominałem, że nie mogłem się przemóc do jedzenia z dywanu? No cóż teraz do codziennej gimnastyki dołączyły elementy akrobatyki, bo miałem pożyczoną koszulę, którą za wszelką cenę musiałem bronić przed plamami.
Wyszedłem zwycięsko ze starcia.
Po jedzeniu przechodzimy do drugiej Sali gdzie odbywa się właściwa impreza. Na „scenie” stoi wodzirej, który daje coraz to dziwniejsze zadania biesiadnikom. Głośniki zrobione chyba z tekturowych pudełek są okropnie przesterowane i charczą jak oszalałe. Rozglądam się po gościach.
– Jakby wyłapać wszystkich wąsatych wujków ze wszystkich wesel w Polsce i umieścić na jednej imprezie- mówi Maks. Ma rację. Siadamy sobie gdzieś z boku po cichu i obserwujemy.
Po chwili na scenę wchodzi dwóch facetów i zaczynają tańczyć. Podchodzi do nich paru innych i zaczyna ich obsypywać banknotami.
Obracam się do Aliego.
– O co chodzi?- pytam
– Każdy może wejść na scenę i zatańczyć. Cała reszta może docenić taniec i zapłacić za niego tańczącemu.- wskazał na jednego z tańczących, któremu ewidentnie fantazja zerwała się ze sznurka i pognała przed siebie.- kasa jest zbierana przez dzieci do tamtych koszy i przekazana w prezencie dla nowożeńców.
– Ciekawe
– Zamierzam wytańczyć najwięcej- Ali uśmiecha się do mnie- wiesz, jestem tancerzem.
Wyciąga telefon i pokazuje zdjęcie na którym ubrany jest w przedziwny strój. W wielkim skrócie są to białe pióropusze. Wszędzie. Uśmiechamy się obaj z Maksem. Strój przypomina nam najbardziej ten zwykle widziany na karnawale w Rio.
Po chwili faktycznie wychodzi na scenę i tańczy i zdecydowanie wypada najlepiej ze wszystkich biorących udział. Próbuję to nagrać i wtedy wszyscy goście orientują się, że jesteśmy z Maksem także obecni na imprezie.
Przez następne dwie godziny w zasadzie co pięć minut ktoś do nas podchodzi i robi sobie z nami zdjęcie.
Trochę to dziwne i kompletnie nie wiemy jak się zachować, więc na każdym zdjęciu stoimy i trzymamy kciuk w górę. Zrobiliśmy chyba z 50 zdjęć gdy podchodzi do mnie ubawiony Ali.
– Chłopaki nie możecie tak pokazywać. W Iranie to oznacza, że możecie sobie ten palec wsadzić w… no, powiedzmy, że nie jest to miły znak.
Patrzę na nasz aparat. My uśmiechnięci z wujkami pana młodego- kciuki w górę, my z tatą pana młodego- kciuki w górę, my z jakimiś dzieciakami- kciuki w górę. O kurde. Ali wybucha śmiechem.
Podchodzi do nas jeden z wujków i zadaje pytanie w farsi. Ali tłumaczy
– Pyta czy nie chcielibyście się napić alkoholu?
– Mają tu alkohol?
– Tak, załatwili specjalnie na wesele. Wiesz, normalnie nie można, ale piją w piwnicy i po cichu.
Rozglądam się po Sali.
Faktycznie po niektórych widać charakterystyczny „luz w nogach”. Facet, który wcześniej wkręcał się w tańczenie całkowicie stracił panowanie nad własnym ciałem i dał się ponieść imprezie. Szansa na spróbowanie zakazanego trunku w kraju, w którym za bycie nietrzeźwym można dostać 72 baty?
Jasne!
Schodzimy do piwnicy. Okazuje się, że na 70 osób mają dwie butelki wódki przemyconej z Azerbejdżanu. Dzielimy się jednym kieliszkiem z Maksem na pół. Smakuje jak bardzo podły bimber. Z cyklu tych pędzonych na ukraińskim uranie i trocinach. Dziękujemy i wychodzimy się przejść. Gdy wracamy zostajemy wciągnięci na scenę i dobrą godzinę tańczymy „zarabiając” dla pary młodej całkiem pokaźną kupkę banknotów. Pierwszy raz tańczyłem na scenie za pieniądze z facetami.
Niesamowite przeżycie.
Nie wiem czy gdzieś poza Iranem chciałbym go spróbować znowu. Raczej nie.
Po tym wszystkim do sali wchodzi Pan młody z dwoma braćmi. Jakoś nie zauważyłem tego, że przez całą imprezę pana młodego na niej nie było. Może to normalne, że nie zostaje zaproszony? Chcę zapytać o to Aliego, ale wygląda na to, że sam nie ma pojęcia czemu tak jest. Witamy się i przekazujemy mu najlepsze życzenia z okazji małżeństwa. Facet wygląda na przerażonego.
Mówię to Aliemu.
Zamiast niego odpowiada jeden z wujków, który jako jedyny, oprócz naszego gospodarza mówi po angielsku na tej imprezie:
– Słusznie, że jest przerażony- uśmiecha się- w Iranie jest tak, że oficjalnie rządzą mężczyźni, ale w domu rządzą baby. A jemu trafiła się taka co go będzie krótko trzymać.
Po życzeniach pakujemy się wszyscy do samochodu ruszamy z powrotem do domu Aliego. Po drodze gadamy o tym co powiedział wujek pana młodego. Ali potwierdza jego słowa. Zanim wjechaliśmy do Iranu, mieliśmy wyobrażenie że jest to kraj rządzony przez mężczyzn gdzie kobieta nie ma prawa głosu. Jednak okazuje się, że za drzwiami domów niepodzielnie rządzą kobiety. W ten sposób równowaga jest zachowana. Ciężko powiedzieć czy to sprawiedliwe i chyba nie należy oceniać.
Docieramy do domu, przygotowujemy sobie bagaże i kładziemy się spać.