MXT 2012 Odc 09: O Kokoreçu i polowaniu na magiczne momenty w mieście zwanym Ankara
Następnego dnia urywamy się ze Stambułu i obieramy nowy kierunek: Ankara. Mamy poznać tam innych znajomych Maksa z Erazmusa w Portugalii. Podróż pomimo ponad 400 km, które musimy zrobić mija dość szybko, drogi w Turcji są naprawdę dobrej jakości, i gdyby nie cena paliwa to byłby to idealny kraj na motocyklową wyprawę. W pewnym momencie zauważamy, że od głównej drogi odchodzi szutrowa odnoga.
Maks daje mi znak, żebyśmy zjechali na pobocze.
– Przejedziemy się chociaż kawałek off roadowo?- pyta.
Maaaaarze o tym. No dobra, niech mu będzie, sprawdzam na GPSie czy ta droga prowadzi gdziekolwiek. O dziwo, nie dość, że mam ją na mapie, to faktycznie pozwoli się nam zbliżyć do Ankary. Skróty proponowane przez Maksa często pomimo, że były fajne, to powodowały, że droga do celu była zdecydowanie dłuższa.
– Dobra, dawaj- mówię i zjeżdżamy z asfaltu. Po 20 km jesteśmy zachwyceni. Widoki niesamowite, pogoda piękna, a żwir sypie się z pod kół. Minęliśmy parę wiosek, w których zaciekawione twarze wystawały z okien chat. Zaczynamy poważnie się zastanawiać, czy nie dać znać ludziom w Ankarze, że dzień się spóźnimy, bo porwały nas bezdroża. Dojeżdżamy do miejsca w którym nasza polna droga spotyka się znowu z asfaltem.
A tu niespodzianka.
Już na nas czekają. Radiowóz podjeżdża i zatrzymuje się tuż przed nami. Macham do nich przyjaźnie. Przyjazne machanie to coś co warto opanować w trakcie podróży. Różni się od nieprzyjaznego (które samo się opanowuje) stroną dłoni i ilością palców. Wysiada dwóch policjantów. Nie wyglądają zdecydowanie na przekonanych moim przyjaznym machaniem.
– Dokumenty!
– Oczywiście- wyciągam ochoczo papiery, ale mój szczery uśmiech powoli spełza z twarzy. Będzie kaplica. Maksa skrót skończy się dla nas skrótem prowadzącym przez areszt Tureckiej policji. To raczej nie przyspieszy podróży. Przeglądają papiery ale widać, że nie mogą się do niczego przyczepić. Po wymienieniu paru monosylab orientuję się, że całkiem nieźle gadają po angielsku. Jeden zaczyna nas wypytywać przerzucając kartki paszportów.
– Z Polski przyjechaliście?
Nawet na nas nie patrzy, tylko coraz szybciej kartkuje dokumenty z zawzięciem typowym dla człowieka, który wie, że coś znajdzie wymalowanym na twarzy.
– Tak
– Dokąd jedziecie?
– Jesteśmy na początku wyprawy dookoła świata.
– To gdzie jedziecie dalej?
Wymieniam kraje, które mamy w planach jako następne.
– Dostaliśmy wezwanie, że jacyś obcokrajowcy kręcą się po okolicy.
Ktoś na nas doniósł? Poważnie?
– Nie powinniście tak jeździć poza główną drogą. Może to być niebezpieczne.
Składa paszporty i nam je oddaje.
– No, proszę się trzymać głównych dróg. Nie zjeżdżać, i jedźcie bezpiecznie dalej. Powodzenia życzę i uważajcie w Iranie- to bardzo niebezpieczny kraj.
Zebrali się, wsiedli do radiowozu i odjechali w ciągu 30 sekund. Opanowuje się i podnoszę opadniętą szczękę z ziemi.
– Myślałem, że nas zamkną- mówię do Maksa. Jak zwykle, mamy więcej szczęścia niż rozumu.
– No, tak to wyglądało. Dobra, to co, prosto do Ankary?- pyta. Jestem pod wrażeniem, bo Maks wygląda jakby wizja spędzenia paru godzin czy dni w areszcie z przemiłymi Tureckimi kolegami w ogóle go nie wzruszyła.
– Tak, będziemy mieli jeszcze czas na off road.
Zbieramy się i docieramy do Ankary już po zmroku.
Dzwonimy do Gözde- dziewczyny, która będzie nas gościła. W domu u Gözde zostajemy powitanie niesamowicie ciepło. Jej mama zrobiła nam kolacje, więc siedzimy przy jedzeniu do późnych godzin nocnych i rozmawiamy. Nasza gospodyni wymienia z Maksem plotki i ploteczki na temat ludzi z Erazmusa. My opowiadamy o naszej wyprawie, a ona opowiada o planach przeprowadzki do Hiszpanii. Umawiamy się, że jak będziemy wracać z podróży to zahaczymy o jej mieszkanie w Hiszpanii. Zmęczeni po całym dniu przewracamy się do łóżka i zasypiamy jeszcze w locie.
Rano zostajemy obudzeni przez Gözde.
Zbieramy się wszyscy i wpadamy do kuchni, żeby przygotować śniadanie.
– To co chcecie zobaczyć w Ankarze?- pyta nas Gözde.
– A co Ankara ma fajnego do zobaczenia?- odpowiadam pytaniem na pytanie.
Często, a w zasadzie prawie zawsze staraliśmy się tak robić. Zamiast sprawdzać w przewodnikach i czytać na forach, pytaliśmy o zdanie tambylców. Pozwalało to na zobaczenie bardzo wielu rzeczy, na które nigdy byśmy nie wpadli gdybyśmy opierali się na przewodnikach.
– Mauzoleum musicie zobaczyć, no i twierdzę, można by pójść zjeść do takiego jednego fajnego miejsca potem…
Tak! Zwykle JednoFajneMiejsce to brudna, obszarpana buda składająca się z jednego paleniska i wiekowej staruszki, która pichci najbardziej niesowite jedzenie na świecie i na które przepis został jej przekazany z pokolenia na pokolenie. Oj, każdy zna to JednoFajneMiejsce. Każdy tam chodzi, żeby zjeść to JednoFajneCoś co tam podają. Jeżeli kiedykolwiek ktoś Wam powie, że pokaże Wam jedno fajne miejsce to się nawet chwili nie wahajcie.
Nasza gospodyni widzi, że obaj się uśmiechamy.
– Co?
– Nic, pójdziemy gdzie zaproponujesz, a cieszymy się na jedzenie- stwierdza Maks.
Po śniadaniu ruszamy na podbój mauzoleum Atatürka. Oczywiście kojarzyłem, że był to człowiek bardzo w Turcji szanowany, ważna osoba w historii narodu Tureckiego. Jednak po wizycie w mauzoleum można odnieść wrażenie, że Atatürk jest traktowany obecnie bardziej jako symbol i kojarzy się z greckimi półbogami niż z rzeczywistą postacią z kart historii. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wniósł on bardzo dużo do tego jakim krajem jest Turcja obecnie. Zrewolucjonizował wszystko, począwszy od języka, poprzez kalendarz, a skończywszy na prawach kobiet.
Po odwiedzeniu mauzoleum lądujemy na shishy w barze, gdzie docierają pozostali znajomi Maksa. Spędzamy w Ankarze w sumie trzy dni, włócząc się po ulicach, zwiedzając to co stolica ma do zwiedzenia, oraz wieczorami imprezując w barach i pubach.
Odnośnie tego ostatniego.
W każdym państwie imprezuje się inaczej, są inne zasady, inne podejście do pewnych spraw. Przykład? Religia w Turcji teoretycznie nie pozwala pić niczego co zawiera procenty. Mówię teoretycznie, bo nauczyliśmy się podczas tej wyprawy, że w każdym państwie w którym coś jest zabronione, lub niewskazane, cieszy się to oczywiście dużo większym pożądaniem. Owoc zakazany. I pomimo, że w Turcji nie ma zakazu picia alkoholu, to uważa się to za coś czym nie powinno się zdecydowanie chwalić. Różnie to wygląda w różnych miejscach.
W Ankarze można było pójść do pubu i zamówić piwo. Jednak kiedy już dojeżdżaliśmy do Iranu i próbowaliśmy zrobić to samo, cała sytuacja wyglądała inaczej. Gdy sprzedawca dowiedział się co chcemy kupić, to najpierw rozejrzał się czy nikt nie patrzy, potem kiwnął głową, że ma to co chcemy, a na końcu zapakował nam wszystko w trzy arkusze czarnego papieru i nie prześwitującą reklamówkę. Czułem się jakbyśmy kupowali co najmniej kontener kokainy.
Następną z takich rzeczy która nas zdziwiła było to, że wszyscy, absolutnie i totalnie wszyscy w pubach i klubach byli ubrani na czarno lub szaro. I jakbyśmy się już mało wyróżniali z tłumu, to w naszych niebieskich ciuchach świeciliśmy w tłumie niczym chromy w Harleyu.
Po wyjściu z pubu, ruszamy w stronę obiecanej budy z jedzeniem.
Po drodze mijamy na drzewie żółtą, metalową puszeczkę. Robię zdjęcie.
– To w przypadku gdy już albo nie masz siły zadzwonić, albo ktoś ci ukradł telefon- mówi jeden z kolegów Maksa- wołacz taksówek. Wołacz taksówek! Genialne! Dochodzimy do „restauracji” rozprawiając z Maksem o tym czy wołacz pizzy by się sprawdził w Polsce. I dlaczego jakby już się sprawdził, to Maks taki musi mieć u siebie w domu.
– Dobra, więc tak: możecie wziąć coś normalnego- tu nasza gospodyni wymienia różne rodzaje podejścia do tematu kebaba- lub to na co tu przyszliśmy czyli Kokoreç.
– Co to jest? – pytam podejrzliwie, bo nasi Tureccy znajomi się zaczynają dyskutować czy powinniśmy jeść Kokoreç czy nie.
– Hm. Albo polubisz, albo znienawidzisz- mówi jeden z nich.
– Dobra, powiesz nam co to jest,jak już zjemy. – decyduje Maks i bierzemy dwie sztuki.
Starsza Pani (serio! 2 w nocy, a ona na wózku na blasze, która mogła być zerwana z dachu jakiegoś baraku smaży mięso!) szybko przygotowała dwie bułki wypełnione mięsną wkładką. Zaglądam do mięsa.
– Nie ma zaglądania- mówi Maks- mieliśmy próbować wszystkiego.
Dobra, raz kozie śmierć, czy czemukolwiek co posłużyło za wypełnienie mojej bulki. Zaczynam jeść i faktycznie smak jest dość niecodzienny, jednak Kokoreç bardzo nam przypada do gustu.
Kończymy.
– No dobra, co to było?- pytam.
– Smażone jelita kozy- oznajmia Gözde patrząc na naszą reakcję.
– O! W Polsce robimy z tego zupę- cieszy się Maks.
– Wy naprawdę jesteście totalnie nienormalni! Polacy!- prycha jeden z kolegów Maksa.- wybieramy najdziwniejsze co można u nas dostać, a Wy mówicie, że robicie z tego zupę.
Parskam ze śmiechu i po chwili wszyscy już rżymy na całą ulicę.
***
Nie byliśmy z tych ckliwych osób. Niezbyt potrafiliśmy docenić liścia unoszącego się na popołudniowym wietrze. Rzadko zatrzymywaliśmy się by docenić piękno zachodzącego słońca. W zasadzie się nie zdarzało, żebyśmy zwiedzali muzea i poświęcali chociażby 15 minut, żeby się zatrzymać i popatrzeć na jakieś dzieło. Jednak potrafiliśmy docenić równą drogę, motocykl pod nami, ludzi których poznawaliśmy i to że mamy szansę jechać aż za horyzont. Zdarzały się nam również magiczne chwile. Takie, które pozostają w pamięci na zawsze. Takie momenty, które zmieniają człowieka, lub przynajmniej powodują, że przez chwilę nie myśli o niczym innym. Są one bardzo rzadkie, ale jak się zdarzają, masz wrażenie, że świat podchodzi do Ciebie, trzepie Cię w głowę i woła: „Patrz! Jakie to wszystko jest niesamowite!”.
I pierwszy taki moment przydarzył nam się właśnie w Ankarze.
Weszliśmy na górę na której stoją ruiny zamku. Najpierw przez godzinę szliśmy przez jedną z najstarszych części miasta, a gdy dotarliśmy na sam szczyt słońce właśnie zachodziło. Nie było nikogo. I w tej ciszy patrzyliśmy na całe miasto, gdy nagle jeden z minaretów odezwał się wzywając do modlitwy. Po chwili dołączyły do niego następne w całym mieście. Staliśmy urzeczeni i nie odzywaliśmy się, aż do chwili gdy nad miastem zapadła totalna cisza.
Niestety za pierwszym razem nie wzięliśmy kamery, postanowiliśmy, że następnego dnia przed wyjazdem naprawimy nasz błąd. Jednak nie udało nam się już odtworzyć tej magii.
Zdaje się, że do tych magicznych momentów, trzeba być w odpowiednim miejscu i czasie.
Jeden komentarz
Pingback: