MXT 2012 Odc 11: Wjazd do Iranu, i o dziwnym śniadaniu
Wjazd do Iranu był stosunkowo prosty po załatwieniu wszystkich formalności, ale wróćmy jeszcze na chwile do Turcji.
Następnego dnia rano wstaje, a Maksa już nie ma. Jak przez mgłę przypominam sobie, że poprzedniego wieczora rzuciłem coś o tym, że wkurza mnie, że jesteśmy już w podróży trzy tygodnie i codziennie muszę go budzić. A nie było to łatwe zadanie. Sam mam problem z tym, żeby wyczłapać się z łóżka, ale z budzeniem Maksa było jak z codzienną poranną bitwą. Z czołgami, helikopterami i konsekwencjami dla krajów ościennych. Zaczynało się niewinnie od informowania go, żeby się podniósł, potem nadchodził ciężki sprzęt w postaci przekleństw i obietnicy, że go zostawiam. Zwykle wtedy podnosił się, wciągał spodnie motocyklowe i oznajmiał, że jest gotowy.
Raz czy dwa przewrócił się na drugi bok i stwierdził:
– Dogonię cię.
Jednak poprzedniego wieczoru wjechałem mu na ambicje.
Oburzył się i powiedział, że sam wstanie i to na pewno przede mną.
– Dobra, to jak już wstaniesz to zrób śniadanie- odpowiedziałem pewny, że i tak skończy się jak codziennie. A jednak wstałem, a mojego towarzysza podróży nie było. Idę do łazienki i na korytarzu wpadam na naszego zaspanego gospodarza.
– Gdzie Maks?- pytam.
– Poszedł do sklepu po coś na śniadanie- odpowiada.
No proszę czyli musiałem poprzedniego dnia na prawdę przekroczyć linię! Idę pod prysznic. Gdy wychodzę słyszę z kuchni:
– Wróbel chodź jeść!
Dobra, człapię.
Wchodzę do kuchni i siadam do najdziwniejszego śniadania jakie dane mi było jeść do tej pory.
Maks nie znalazł w najbliższym sklepie żadnej formy chleba, więc kupił… ciasto. Technicznie był to biszkopt do tortów. Do tego dochodziło nadzienie. W założeniu nadzienie miało być zdrowe, same owoce: brzoskwinie, ananasy oraz kawałki jabłka. Jednak większość była z puszek w którym pływały w cukrowym syropie.Całość została okraszona połową słoika Nutelli wpakowanego między owoce. Nasze śniadanie wyglądało jak koszmar piekarza cukiernika i cukrzyka jednocześnie.
Spojrzałem na Maksa, na śniadanie i znowu na Maksa.
– Dobre! – uśmiechnął się- są witaminy, są węglowodany, nie będziemy musieli nic jeść do wieczora.
– Idę po aparat- odpowiedziałem.
Zdarzało nam się wspominać, że nasza wyprawa była studenckim tripem dookoła świata.
Najbardziej studenckie było w niej to, że była niskobudżetowa. A przez to zdarzało nam się jeść takie cuda techniki i inżynierii kuchennej jak parówki z makaronem (tak, przyznaje to mój projekt, żeby nie było, że tylko Maks wpadał na świetne pomysły), lub pasztet z niespodzianką, czy osławiona kromka ze smakiem. Jednak umysł Maksa wspiął się dalej ścieżkami, które normalnym ludziom są niedostępne- zrobił nam
biszkoptowego kebaba z owocami i nutellą.
Jedzenie tego wynalazku zajęło nam trochę czasu, bo czułem jakbym wziął ze stołu cukiernicę, przekręcił nad ustami i na wierzch nałożył jeszcze nuteli. Jednak z perspektywy całego dnia nie mogłem odmówić Maksowi racji- nic już więcej nie musieliśmy jeść. Przebrnęliśmy przez śniadanie, spakowaliśmy się, pożegnaliśmy z hostem i ruszyliśmy, przygotowani na wjazd do Iranu.
Wydawało nam się, ze będzie to prosta przeprawa.
Wstaliśmy specjalnie wcześniej i byliśmy gotowi na te 600 kilometrów, które dzieliły nas od kraju Persów. Jednak droga z wybrzeża zaczęła się bardzo szybko wspinać i wić jednocześnie. Nad morzem mieliśmy ok. 30 stopni, jednak po dwóch godzinach jazdy zrobiliśmy tylko 80 kilometrów i temperatura spadła do 12 stopni. Zatrzymaliśmy się i ubraliśmy dosłownie wszystko co mieliśmy w sakwach. Podpinki do ciuchów motocyklowych, bielizna termoaktywna, zimowe rękawice, kołnierze. Tak uzbrojeni ruszyliśmy znowu przypominając trochę cyrkowe niedźwiedzie na małych rowerkach.
Po następnych 10 kilometrach jazdy i następnych 500 metrach wzwyż zatrzymaliśmy się znowu i ubieramy co tylko udało nam się jeszcze wygrzebać z bagażu. W rezultacie mam na sobie trzy warstwy odzieży, z której większość można określić jako ubrania drugiej świeżości. Wyglądam jak ludzik Michellin tylko bez charakterystycznych wcięć. Nie mogę zginać rąk, ani połączyć nóg po zejściu z motocykla, więc wyglądamy jak zagubieni w czasie i przestrzeni kowboje. Zatrzymujemy się zatankować i pomimo mojej czystej nienawiści do herbaty przyjmujemy dwie szklanki z wdzięcznością. Patrzę na termometr na stacji.
Jest około 4 stopni Celsiusza.
4! W Turcji! Oszaleli z tą pogodą! (w momencie gdy piszę te słowa- styczeń- W Erzurum jest -19 stopni)
Po zachodzie trafiamy do Erzurum. Miasta określanego w Turcji jako biegun zimna i jednocześnie centrum sportów zimowych (W Turcji? Narty? A jasne!). Zatrzymujemy się i szczękając zębami ustalamy, że dziś dalej nie jedziemy- szukamy noclegu. Znajdujemy parę hosteli, ale wszystko pozajmowane, lub niebotycznie drogie. Postanawiamy, że chociaż było by to niezmiernie ciekawe doświadczenie nie chcemy spać na ulicy. Jedziemy do najmniej wypasionego hotelu i planujemy się z nimi targować. Nic z tego. Nie chcą sprzedać miejsca za 20% ceny. Stoimy przed wielopoziomowym garażem hotelu i zastanawiamy się co dalej. Wtem przed wjazdem zatrzymuje się paroletni mercedes i wyskakuje z niego mężczyzna w średnim wieku.
– Nocujecie w hotelu?- pyta płynną angielszczyzną.
– Nie, trochę drogo dla nas- odpowiadam.
– Chodźcie zaraz coś poradzimy- mówi.
Wjeżdżamy za nim na parking, a potem idziemy do recepcji.
Po drodze opowiada nam jak parę lat temu przejechał z paroma kumplami Route 66 w stanach na wypożyczonych motocyklach i marzy o tym, żeby teraz kupić sobie motocykl. Przy recepcji okazuje się, że nasz towarzysz jest właścicielem hotelu pod którym się zatrzymaliśmy.
– Dam wam 50% zniżki na pokój- oznajmia- oczywiście będzie niższego standardu, ale zostajecie tylko na jedną noc, więc to nie problem, nie?
Uśmiecham się. 50% to mniej to nadal sporo jak dla nas. No dobra, trzeba przecież docenić gest gospodarza. Po za tym nie ma co liczyć, że park w Erzurum ma grzane ławki.
– Tak, dziękuję bardzo- mamroczę. Gospodarz uśmiecha się i mówi:
– Dobra wypakujcie rzeczy i tu macie klucze. Miłego noclegu.
I zniknął. Rozpakowaliśmy się. Faktycznie dostaliśmy najtańszy pokój z widokiem na mur i prześcieradłami nie zmienianymi co najmniej od czasów Ataturka. Ważne, że jest gdzie spać i nie kapie na głowę. Rano zostawiamy klucz i okazuje się, że rachunek dostajemy na kwotę niższą o 70% od początkowej. Nie ma właściciela, żeby mu podziękować więc zostawiamy wizytówkę i ruszamy do Iranu.
Krajobraz po drodze kosmiczny.
Wielkie przestrzenie i tylko co pewien czas na horyzoncie majaczy pojedyncza chatka. Pięknie i niesamowicie pusto. Jedziemy godzinami przez tą bardzo wysoko położoną pustynię. Tam też po raz pierwszy natrafiamy na podróżników. W pewnym momencie mijamy faceta idącego poboczem drogi z kijem w ręce i monstrualnym plecakiem na plecach. Machamy, on odmachuje. To jedyny raz gdy się nie zatrzymaliśmy, żeby pogadać, lub zapytać czy czegoś potrzebuje. Zdaje się, że myśleliśmy jeszcze w europejski sposób. W Europie każdemu się wydaje (i tak nam się też wydawało), że najbliższa stacja benzynowa jest rzut mokrym moherowym beretem od miejsca w którym stoisz, a w razie gdybyś potrzebował pomocy wyciągasz telefon i dzwonisz po taksówkę, lub policję, w zależności od złożoności problemu. Żyjemy bardzo wygodnie i wtedy jeszcze przez myśl nam nie przeszło, ze ten człowiek mógł ostatnie miejsce z wodą minąć 40 kilometrów od miejsca gdzie go spotkaliśmy. Z drugiej strony nie próbował nas zatrzymać, więc miałem wymówkę przed samym sobą. (Swoją drogą ze sprawdzonego źródła wiem, że nic mu nie jest, ale o tym później).
Zbliżamy się do granicy Irańsko-Tureckiej, a słońce powoli chowa się za horyzontem.
10 kilometrów przed samą granicą mijamy parę na rowerze. Postanawiamy, że trzeba się zatrzymać i zrobić parę zdjęć. Planujemy też poczekać na rowerzystów. Niestety pomimo prawie godziny oczekiwania nie docierają do naszego postoju. Stwierdzam, że pewnie rozbili obóz.
– Jedziemy na granicę, czy myślisz, że będzie zamknięta?- pyta Maks.
Nie pomyślałem o tym, że granica może być zamknięta. Patrzę na zegarek.
– Spróbujmy, najwyżej wrócimy tutaj i rozbijemy namiot i jutro zjemy śniadanie z rowerzystami- stwierdzam.
Jedziemy do granicy.
Już parę kilometrów przed zaczyna się kolejka TIRów. Zaparkowanych. Nie dobrze. Dojeżdżamy do budki i na nasze spotkanie wychodzi dwóch celników. Bez zbędnych ceregieli podbijają nam wyjazd z Turcji ostrzegając również, że do Iranu nie można wwozić, żadnego alkoholu. Kiwamy głowami. Mamy w sakwach dwie buteleczki wódki które dostaliśmy od przyjaciół przed wyjazdem z przykazaniem, że mamy wypić w najbardziej magicznym miejscu, oraz pół litra wiśniówki, którą Maks wiezie dla swojej dziewczyny w Indonezji. Najwyżej skonfiskują.
Chociaż łatwo nie oddamy.
Dojeżdżamy do części Irańskiej. Tak samo podchodzi do nas dwóch celników, jednak ci są w zdecydowanie lepszych humorach.
– Hej! Skąd jedziecie? Niemcy?- pytaj jeden ukazując pełen garnitur zębów.
– Nie, Polska- odpowiadam.
– Polska! Boniek!- krzyczy drugi klepiąc Maksa po ramieniu. Maks patrzy na mnie zdziwiony. Nie był zbyt wielkim fanem piłki nożnej. Subtelnie kiwam głową.
– Tak, Boniek- mówi Maks.
– Dobra chłopaki, otwórzcie bagaże
No to jesteśmy ugotowani. Otwieram sakwę, a jeden z celników ciekawie zagląda do środka. Po ubieraniu wszystkich ciuchów na siebie poprzedniego dnia wrzuciłem je po prostu z powrotem, przez co sakwa wygląda jakby ktoś wrzucił tam granat. Rezygnują z przeszukania zawartości. Zamiast tego postanawiają po dotykać z zewnątrz nasz bagaż symulując próbę przeszukania.
– Jakiś alkohol?- pyta jeden.
– Nie – odpowiadam. Najwyżej będę zdziwiony.
– Oooo czemu?- widzę, że są strasznie zawiedzeni.
– Narkotyki? Haszysz?- próbuje drugi.
– Nie, nie- szybko odpowiadam.
– A chcecie? – obaj uśmiechają się tak, że można to odczytać jako żart. Chociaż pewny nie jestem.
– Dobra, przeszukani- jedźcie się odprawić.
Dojeżdżamy do budynku celników i z całą teczką papierów wchodzimy do środka.
Krążymy po nim od okienka do okienka przez prawie dwie godziny. Wszyscy bardzo skrupulatnie przeglądają nasze papiery, aż wreszcie lądujemy u głównego kierownika zamieszania. Ten rzuca coś do swojego podwładnego i on wyprowadza nas na zewnątrz. Wyciąga w naszym kierunku rękę z dokumentami i mówi:
– Tu wasze dokumenty, 20 dolarów i możecie jechać.
Spanikowaliśmy. Nigdy nikomu nie dawaliśmy łapówki wcześniej i nie chcieliśmy tego robić. Nie wiedzieliśmy jak się zachować. Jakie mamy prawa? Wolno nam się targować? Zauważył nasze zdenerwowanie i dorzucił:
– Jak nie, to rozbierzemy motocykle na części i sprawdzimy czy nie ma jakiś błędów- popatrzył na mnie i na Maksa- utkniecie tu na miesiąc- zakończył z uśmiechem.
Decyzja była szybka. Maks wręczył urzędnikowi 20 dolarów, a temu aż się oczy zaświeciły. Syknąłem. Byłem zły i zawiedziony. Mój towarzysz uśmiechnął się:
– Wczoraj zaoszczędziliśmy na noclegu, trudno, ważne, że jesteśmy w Iranie.
Prawda.
Witaj Iranie!
Jeden komentarz
Pingback: